Jedno wydarzenie w moim zyciu sprawiło, że zaczełam wierzyć iż nie jestem tu sama. Że jest jeszcze ktoś, kto nade mną czuwa i jest przy mnie, tak cichutko, bezpostaciowo, bezinteresownie. Oprócz Jego oczywiście. On też jest taki. To było około roku 89. Byłam mała. Lecz tak bardzo dorosła...
Leżałam w łóżku, i tak bardzo już chciało mi się spać. Słyszałam jeszcze tylko bardzo wyraźne kroki babci po korytarzu, potem ją krzątającą się w kuchni. Byłam sama w pokoju. Leżałam głową skierowaną do okna. Na prawym boku. Tak właśnie- na prawym boku po szyje przykryta kołdrą... Nie pamiętam o czym myślałam...Chyba o tym, żeby już ktoś przyszedł i choć położył się obok, bo strasznie balam się samotności. Samotności i tej okropnej ciemności. W której nie widać czubka własnego nosa. W której trudno jest dostrzec własne myśli. Drzwi od pokoju były uchylone i przez szparę docierał strumień cieplego, prawie, że pomarańczowego światla z kinkietów nad lustrem w przedpokoju...
I wtedy poczułam to "coś" Właściwie to nie było "coś"/ To wyraźnie była czyjać ciepła, miekka, przyjazna dłoń na mojej głowie. Jakby ktoś położył ją na ułamki sekund i chcial powiedzieć : "Nic się nie bój, ja jestem przy Tobie. Czuwam." Zapamiętałam tą dłoń jako bardzo opiekuńczą. Wiedziałam, że nie stanie mi się krzywda. Zwyczajnie to wiedziałam...
Od tej pory wierzę w Anioły......